piątek, 29 marca 2024

Warto przeczytać

  • 4 komentarzy
  • 8996 wyświetleń

WYŚCIG POKOJU

     Maj kojarzy się każdemu z rozkwitającą, wonną wiosną i słusznie. Bogaty w niezwykłe dźwięki przyrody ożywionej zachęca na wycieczkę do lasu. Unikalny, godowy koncert ptaków łączących się w pary i zakładających gniazda osiąga wtedy swoje apogeum. Ta harmonia treli zachwyca, uspokaja, zwalnia tempo życia i kieruje w stronę wrażeń i refleksji, na które kilkadziesiąt lat temu mnóstwo Polaków zdawało się nie zważać. To przez zbiorowy amok pod nazwą Wyścig Pokoju, który popularnością dorównywał piłce nożnej. ponoć największa, amatorska impreza kolarska na świecie. Oficjalnymi organizatorami rokrocznie odbywającego się blisko trzytygodniowego wyścigu były trzy bratnie, jak je propagandowo określano, redakcje dzienników: NRD-owskie Neues Deutschland, czeskie Rude Pravo i polska Trybuna Ludu. Zostawmy politykę. Zajmijmy się fenomenem, do którego słusznie pretenduje dzisiaj zawodowy, niezwykle barwny Tour de Pologne. Czy kiedykolwiek jednak wywoła poziom tamtego narodowego szaleństwa? Wątpię. Nie te czasy.

   W swoich najlepszych latach impreza zaczynała się co roku w stolicy jednego z trzech krajów: Czech, Niemiec i Polski i kończyła się w stolicy ostatniego. Na trasie około dwóch tysięcy kilometrów było kilkanaście etapów: od krótkich, kilkudziesięciokilometrowych czasówek do maratonów o długości ponad 260 km. Oczywiście były po drodze górskie premie, punkty dla najaktywniejszych zawodników i stosowne koszulki z żółtą dla lidera. Kilkanaście sześcioosobowych reprezentacji europejskich, głównie ze Wschodu i Zachodu, często i z krajów egzotycznych, tworzyło ponad stuosobowy peleton walczący o laury i sławę w dwóch kategoriach: indywidualnej i drużynowej. W twardej, emocjonującej rywalizacji ostro konkurowały ze sobą reprezentacje Związku Radzieckiego, Czech, NRD i Polski, nie zawsze fair play. Plotka głosi o cichych aliansach dwóch reprezentacji przeciwko trzeciej. O wylewaniu na szosę oleju w umówionym miejscu, brutalnym przepychaniu się i używaniu pompki rowerowej bynajmniej nie do pompowania dętek. O czołowe lokaty ze zmiennym szczęściem walczyli jeszcze Belgowie, Francuzi i Holendrzy. Setki tysięcy ludzie oglądało Wyścig na żywo. Gazety pisały robotnicy odrywali się od stanowisk pracy, zwalniano z lekcji uczniów. Człowiek gotów był uwierzyć, że w czasie przejazdu peletonu przestawały się nieść kury. Każdy sukces etapowy Polaka zwłaszcza zwycięstwo nad Rosjaninem lub Niemcem wywoływało euforię jak po strzeleniu gola. Legendą był Stanisław Królak, które w roku 1956 jako pierwszy z Polaków wygrał rozgrywany od ośmiu lat Wyścig. Wcześniej i później była długa posucha. Wygrywał przeważnie ktoś z naszych największych, narodowych rywali. Było trudno nawet o mniej cenione zwycięstwo drużynowe. Rósł głód zwycięstw i popyt na sukces. W końcu nadeszły tłuste lata 60/70. Emocje nakręcało radio, dzięki przekazem takich sprawozdawców jak Bohdan Tomaszewski i Bohdan Tuszyński. Najpierw były regularne, krótkie komunikaty dyżurnych spikerów. Później sportowi redaktorzy co pół godziny meldowali się na antenę i przez pięć minut na bieżąco relacjonowali co się dzieje na trasie. Każde ich wejście włącznie z transmisją z zakończenia etapu zaczynało się od charakterystycznego hejnału. Na uroczyste dźwięki trąbek, puzonów i kotłów milkły rodzinne rozmowy, wielu ludzi w pracy (sic!) natychmiast stroiło radia tranzystorowe, kierowcy w samochodach podkręcali głośność. Koniec świata. Wieści z Wyścigu Pokoju były najważniejsze. Trójka sprawozdawców z państw – organizatorów jechała w jednym samochodzie obok czołówki i relacjonowała na zmianę ostatnie kilometry wyrywając sobie mikrofon. Gorączka udzielała się każdemu kto tego słuchał. Gotowała się wyobraźnia, człowiek podnosił się z krzesła, zaciskały się pięści, bladły twarze. Zbiorowy ryk euforii w setkach tysięcy domów powodował drżenie okiennych szyb i lawinowe wypadanie kitu gdy pierwszy na mecie meldował się Jan Kudra, Zenon Czechowski, Jan Magiera czy Staszek Gazda. Legendarną dramaturgię owych transmisji parodiowali artyści estradowi, także i w naszym kinie „Przyjaźń”. W gazetach były rysunki satyryczne. Później wizualnych emocji dostarczyła telewizja. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed metą relacjonował obraz z helikoptera. Widziałem jak niesamowicie mocny Ryszard Szurkowski, czterokrotny zwycięzca Wyścigu na kilkanaście km przed metą w pewnym momencie zwyczajnie oderwał się od czołówki zdawałoby się szybko pędzącego peletonu i odjechał. Niezagrożony samotnie zameldował się na mecie. Nikt nie był w stanie siąść mu na koło. Śledzenie zakończenia etapu przed telewizorem z obiadem przed nosem było regułą. Na finiszu łyżka z zupą zostawała w powietrzu. Ludzie w domach wstawali i krzyczeli z kibicami na stadionach gdy na ich oczach wielki Ryszard Szurkowski czy Stanisław Szozda wyprzedzał na ostatnich metrach Klausa Amplera, Jurija Melichowa, Gustawa Shura czy Aleksieja Pietrowa. Wysoki poziom emocji podkręcał finisz na żużlowej bieżni, na oczach dziesiątków tysięcy stadionowych kibiców. Czołówkę do bramy tunelu prowadzili z samochodu dziennikarze radiowi. Adrenalinę podwyższał ich kolega kontynuujący przekaz ze stanowiska na mecie. Z najwyższym napięciem czekano czyja koszulka jako pierwsza ukaże się we wjeździe? Gdy była biało-czerwona ryk stutysięcznej widowni na Stadionie X – lecia w Warszawie na ostatnich 100-150 metrach przypominał startujący odrzutowiec. Nikt z nas wtedy nie wiedział, że te kilka sekund w tunelu kolarze (wtedy bez kasków) jechali na wariata, w ciemności. Bywały finisze z kraksami na oczach kibiców. Gdy wywracał się prowadzący, za nim drugi, trzeci wygrywał szczęśliwie ten, który zdołał ominąć kłębowisko rowerów i zawodników. Niebezpieczny finisz na bieżni, na oczach wielotysięcznej widowni niesamowicie podnosił atrakcyjność wyścigu ale zdrowie zawodników jest najważniejsze. Władze kolarstwa słusznie wyprowadziły zakończenia etapów z bieżni stadionów.

Popularną, rokrocznie odbywaną imprezą kolarską na przełomie lat 50/60 w naszym regionie był DWB czyli wyścig Dookoła Województwa Białostockiego. Pamiętam jako uczeń szkoły podstawowej finisz etapu Łomża – Grajewo na szosie, tuż przy wjeździe na stadion (skręt w bramę był za ostry) i organizację uroczystości zakończenia na płycie boiska. Każdy starszy uczeń nosił numer przypisanego sobie kolarza. Okrywał go kocem, trzymał jego rower, prowadził do umycia się, do bufetu i opiekował się jego pakunkiem osobistym aż do noclegu w internacie LO. Innym razem staliśmy z Tatą w tłumie ludzi na głównym skrzyżowaniu na ul. Piłsudskiego przed sklepem rybnym z widokiem na ul. Białostocką obserwując skręcającą na Szczuczyn niecodzienną kawalkadę. Kolumna aut z motocyklistami w pilotkach i w wielkich okularach, sędziowie w białych czapkach z długimi daszkami stojący w otwartych jeepach, samochody z kołami lub całymi rowerami z tyłu lub na dachach. Każdy pojazd miał dobrze widoczną białą tabliczkę z czarnymi literami DWB. Na czele z włączonym światłem drogowym jechał motocyklista-pilot prowadzący czołówkę. W kolumnie jechały kolorowe grupy i grupki cyklistów. Ostatni samochód miał z tyłu tablicę z napisem „Koniec Wyścigu”. Niecodzienne wydarzenie zapowiadała Gazeta Białostocka. Nazajutrz z zainteresowaniem czytaliśmy wyniki etapowe. Wyścig DWB był na białostocczyźnie popularny. Znaną, zakładową, kolarską drużyną, o której było głośno nawet w kraju był PRIM Ełk. Startowali w niej dwaj Grajewianie. Wygrywali etapy i czasówki. Był okres gdy mówiono i pisano, że są blisko kadry na WP (Wyścig Pokoju). Jeden z nich to mój dawny sąsiad Mikołaj Fiodorow, od dawna mieszkaniec Ełku. Drugi, Stanisław Dawidowski mieszkał w pobliżu Rzeźni Miejskiej. Jeszcze kilkanaście lat temu widywałem Staśka w mieście. Chodził nieobecny wzrokiem prowadząc swoją wyścigówkę. Czy jest jeszcze miedzy nami?

   Na koniec rarytas. Dokładnie 10 Września 1958 roku w Grajewie rozpoczął się start do II etapu XV Tour de Pologne na trasie Grajewo – Olsztyn. Będąca w cieniu WP impreza gromadziła czołówkę krajową. Oto trzy unikalne zdjęcia autorstwa Walentego Michalaka ze startu przed szkołą TPD (Nr 2) na ul. Ełckiej. Stoi kolumna wyścigowa. Na drugim podekscytowani kibice. Po lewej w głębi młodziutki Irek Sztachański, legendarny bramkarz „Warmii”. Na zdjęciu trzecim sam Stanisław Królak pilnie słuchający jakiejś rady? W końcowej klasyfikacji był piąty. Jest też zdjęcie Walentego z Mikołajem Fiodorowem. Dwie fotki z autokarami na ul. Białostockiej są zrobione z okna kina przez kier. Jana Romanowskiego. To pewnie zakończenie, któregoś z etapów DWB. Jego Synowie Janek i Zenek zachowali sporo zdjęć Ojca z dawnego Grajewa.

    …Tłumy, zawsze i wszędzie tłumy oblegające kolarzy na WP. Śliczne dziewczyny kręcące się przy zawodnikach. Tłok wokół zwycięzcy etapowego. Widzę jak kroczy z rowerem przystojny z czarnym wąsem, uśmiechnięty Gruzin Gajnan Sajdhużin. Pamiętam z radia wzruszony głos powtarzający: „Spasiba! Bolsze spasiba!” To Jurij Melichow zwycięzca WP 1961 w wywiadzie z Bogdanem Tomaszewskim w studio na koronie stadionu X-lecia. Nasz Hanusik z brodą wzbudzał nie mniejsze zainteresowanie od Hindusa w turbanie z rowerem. Czytam w Przeglądzie Sportowym, że grupa z Algierii czy z Egiptu dotarła na metę po trzech godzinach. Chłopakom nie spieszyło się. Pewnie była to kadra z łapanki, która przyjechała na wycieczkę. I te polskie, zachowane w pamięci nazwiska, które wniosły także wiele radości: Beker, Fornalczyk, Gawliczek, Zieliński, Mytnik, Piasecki...

  Dzisiaj nie mniej radości i narodowej dumy dostarczają nam nasi zawodowcy: Majka, Kwiatkowski i inni. Myślę, że tak naprawdę polska dusza husarza na koniu i kolarza na rowerze tak mocno się od siebie nie różnią. Ułańska fantazja i patriotyzm to elementy naszego kodu kulturowego.

Janek, Waldek i Zenek. Dziękuję Wam.

 

                 Antoni Czajkowski

Felieton z cyklu „Okruchy wspomnień”

 

Komentarze (4)

Też emocjonowałem się Wyścigiem Pokoju, śledząc jazdę kolarzy najpierw w radiu, a potem w telewizji. Wyścigu dokoła województwa białostockiego, o dziwo, zupełnie nie pamiętam. Przypominam za to sobie Bałtycki Wyścig Przyjaźni, który przejeżdżał , o dziwo, przez tereny sowieckiej Litwy. No i przez Grajewo też mu się zdarzało podążać...

Niestety S. Dawidowski zmarł ok. 10 lat temu

Widzę,że fotka z Waldkiem zrobiona w pobliżu domu autora felietonu.Ku przypomnieniu na wprost już tego budynku nie ma.Obecnie ustawiony jest znak nakazujący wjazd w ulicę jednokierunkową wcześniej była to ul.Kirszbauma.Zdjęcie wykonane zostało przy ul.Złotej i K.Świerczewskiego (Obecnie Nowickiego)

Grajewiak pewnie chłopaki z piwa wracali lub szli na stojak.

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.