czwartek, 18 kwietnia 2024

Warto przeczytać

Pekin czyli Beijing

Antoni Czajkowski. Felieton z cyklu „Moje podróże”

Pekin czyli Beijing

        Plan docelowej podróży do jednego z siedmiu cudów świata jakim jest Wielki Mur Chiński prowadził przez Pekin. Na zwiedzania miasta, które Chińczycy nazywają Beijing (czytaj: Bejdżin) mieliśmy niewiele czasu. Po najważniejszej wyprawie do The Mutianyu Great Wall mieliśmy jeden wieczór i cały następny dzień do wieczora, do odjazdu nocnego pociągu powrotnego do Szanghaju. 
Po powrocie z wielogodzinnej, górskiej wspinaczki wojskowym szlakiem starożytnego Państwa Środka podjechaliśmy do „Nowotelu” położonego blisko dworca kolejowego. Zmęczeni rzuciliśmy się na łóżka. Za oknami był wieczór. W nogach czułem wszystkie zejścia, przejścia, podejścia, schody, strażnice, chodniki, bruk, kamienne bloczki itp. Zebrało mi się na drzemanie gdy Thad nagle poderwał się: Tolek! Chodźmy na Plac Tiananmen. To tylko 20 minut piechotą. Piechotą?... Miał gdzieś moje żałosne zdziwienie… Pomyślałem, jestem tu pierwszy i pewnie ostatni raz… Z trudem podniosłem się. Po paru minutach szliśmy w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Zastanawiałem się co o tej porze można ciekawego zobaczyć na jednym z najsłynniejszych placów świata? Wleczemy się bez specjalnego zainteresowania. Oświetlone, powyginane dachy wskazywały, że dotarliśmy na pekińską Starówkę (nie mylić z kapustą). Kierujemy się w prawo na łunę świateł. To chyba tam? Na schodach podziemnego przejścia zhaltowało nas dwóch wojskowych w płaszczach, z kapturami. Nasze uśmiechy i żartobliwy język migowy chyba wywarł na nich dobre wrażenie. Pozwolili przejść tunelem na druga stronę jezdni. Wyszliśmy na szeroki chodnik. Za wysokim, metalowym ogrodzeniem wielki, europejsko – klasycystyczny gmach z kolumnami. Na fasadzie czerwony herb a la sierp i młot. To na pewno Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin – zgodnie pomyśleliśmy. Rzut okiem do tyłu. Za nami ogromna, rozświetlona panorama placu większego od Czerwonego. Po jego prawej stronie wielki obelisk. Maczuga Herkulesa to przy nim zapałka. Później przeczytaliśmy, że to pomnik Bohaterów Ludu. Wokół żywej duszy. Grobowa cisza. Idziemy dalej. Minęliśmy milicyjną „sukę” z „dyskoteką” i grupkę oczekujących na coś ludzi. Look! Mao! – trącił łokciem Thad. W oddali jarzył się bielą światła znany wizerunek nowego, komunistycznego cesarza Chin. Po obydwu stronach ogromnego portretu na czerwonym tle świeciły białe litery, zapewne jego ewangeliczne cytaty. Portret wisiał na murze odgradzającym Plac od Zakazanego Miasta, miejsca cesarskiego pałacu. Z tyłu za wizerunkiem koraliki czerwonych lampek podświetlały kontury olbrzymiego budynku z powyginanymi na obrzeżach dachami. Obrazek jak na Boże Narodzenie. Thad w milczeniu fotografował. Za chwilę cały plac z budynkami, pomnikami i ludźmi znieruchomiał. Zdawały nam się, że nawet drzewa salutują. Przejmujące bicie bębnów z niewidocznych głośników zwiastowało rozpoczęcie niezwykłej uroczystości. W niebo popłynęła wzruszająca pieśń. Patos sopranistki w asyście trąb i wielkiej orkiestry symfonicznej wprost wyrywał z piersi serce. A może nawet zginał niejedno kolano? A ja? Wszystko rozumiałem! Taki śpiew wznosi się ponad bariery językowe. Nad całym Tiananmen czyli Placem Niebiańskiego Spokoju unosiła się wieczną chwała Wielkiego Przywódcy i Partii wiodącej ludzkość do ziemskiego raju. Kilkuminutowa kantata z finalnym  tutti z udziałem kotłów orkiestrowych skończyła się. Spojrzałem na zegarek. Była 21.45. W zastygłej ciszy wizerunek Mao poszedł spać. Najpierw zgasł portret Wodza. Po kilku sekundach boczne hasła i jako ostatnie bożonarodzeniowe paciorki okalające ołtarz. Jeszcze chwila i powróciły światła aut przyjeżdżających drogą pod murem Zakazanego Miasta. Nigdy w życiu nie doświadczyłem tak ewidentnego małpowania obrzędów religijnych. Nie sposób było momentami porównać stylu tej „dobranocki” do ceremonii zasłonięcia Jasnogórskiego Obrazu. Wracaliśmy z uroczystości w tak „pobożnym” nastroju, że pobłądziliśmy. Co robić? Było już późno. Coraz mniej ludzi na ulicach i w pubach. Nikt nie potrafił się z nami porozumieć. Na szczęściem Thad miał że sobą wizytówkę hotelu. I drugie szczęście, że taksówkarz umiał z tych „płotków i gałązek” wyczytać co trzeba. 
     Chyba jeszcze ze „świętego” rozpędu Thad rano zaproponował wyjazd metrem do… Świątyni Nieba. Katolików też tam wpuszczają? – zażartowałem i chyba za karę walnąłem głową w idealnie czyste plexi oddzielające peron od pociągu. Kiedy oni to pucują? – mruczę. Ze wstydem żem taki wieśniak rozcieram czoło. Dostrzegłem dalej rozsuwane wejście. Podjeżdża pociąg dokładnie drzwi w drzwi. Niby wszystko jasne ale zanim wiesz najpierw nie wiesz. Thad! Czy ja Buddy nie widziałem? – Thad popędza. Za kilkanaście minut przekroczyliśmy bramę świątynnego parku i dalipan znalazłem się w innym świecie. Tempo  życia, biznes, zgiełk, wszystko zostało za nami. Po alejkach przechadzają się mali, dorośli, rodzice, dziadkowie, wnuczęta, całe rodziny, samotni. Jakiś mężczyzna przed nami wzniósł ręce do modlitwy. Wszyscy wyluzowani, uśmiechnięci. Jaki kontrast do Polski gdzie ludzie nie mają czasu na porządne rozwolnienie? Pod drzewem ładna dziewczyną gra na dziwnym flecie prostym w kształcie piłeczki przy ustniku. Zaglądam w nuty a tam rzędy cyferek, wężyki, zygzaki. No tak. Zapis nut nieziemski ale za tę kartkę papieru przypiętą pineską do drzewa ziemscy, ekoterroryści daliby jej nauczkę. Kilkanaście metrów dalej rozstawiona grupa pod spokojną melodię z głośnika w plastycznych pląsach z rakietami tenisowym. Piłki na nich jak przyklejone. Obok na trawie młodzi ludzie oferują ręcznie robione latawce – jastrzębie. Teraz droga pod dachem – artystyczna promenada do Świątyni Nieba. Zaimprowizowana estrada tętni muzyką. Tenor gardłowym dyszkantem ciągnie pod muzykę z CD w nienaturalnie wysokiej skali. Kobieta śpiewa przy akompaniamencie ludowych instrumentów strunowych. Odbieram to jako pieśń weselną. Kilka metrów dalej mężczyźni grają w karty, kobiety robią na drutach. Starszy pan maluje na podłodze chińskie znaki, znowu ktoś śpiewa i głośno jęczą instrumenty…
   Po lewej nieco dalej druga promenada. Słuchać muzykę taneczną. Kilkanaście kobiet i mężczyzn ubranych w ludowe stroje tańczy. Jak pięknie. Podchodzę bliżej…To 60-latkowie. Bawią się swobodnie w rytm czegoś?... Co?... Cię Florek!. Niby chińskie… disco polo!!! Czyżby białostocki „Bayer Full” tak ich zawojował? Rej wodzi mężczyzna z brzuszkiem, z sumiastymi wąsami. Partnerka porusza się z wdziękiem jakby była o trzydzieści kilo młodsza. Jej twarz z udanym, dziewczęcym zawstydzeniem przyjmuje zalotne pląsy partnera. Wzruszające. Stałem kilkanaście minut zafascynowany ich piękną, młodą radością. Nawet zatańczyłem z jakaś panienką z pięknym, wzajemnym ukłonem. W końcu dotarliśmy do okrągłej Temple of Haeven czyli Świątyni Nieba. Można zajrzeć do środka: posąg Buddy, ołtarz, kadzidła, schody, dywany, rzeźbione kolumny, złoto, czerwień, cesarski tron. Tłumy miejscowych turystów traktuje to miejsce bez nabożeństwa, jako obiekt do zwiedzania. Przy zabudowaniach Świątyni para nowożeńców pozuje do zdjęcia.
   Opuszczamy to Niebo i metrem szybko jeszcze raz do ziemskiego świętego na Plac Tiananmen. W tym samych podziemnym przejściu rozstawiona bramka prześwietla bagaż  jak do wejścia na samolot. Jacyś bezdomni Wszędzie pełno bardzo ważnych wojskowych z ”walkie-talkie”. Niestety, usytuowane za Pomnikiem Bohaterów Ludu mauzoleum Mao Tse Tunga otwarte tylko do 12.00. Po obu stronach wejścia statuy - alegorie bohaterów chińskiej rewolucji. Idą pochyleni jak pod huragan. W twarzach zawziętość, we wzroku cel. Robię zdjęcie i przy okazji stojącego na baczność oficera. Za chwilę defiluje przede mną drugi. Kieruję na niego aparat a ta umundurowana lalka w białych rękawiczkach sprężyście odwraca do mnie głowę i ostrzegawcze krzyczy po polsku „Nie wolno!”.  Zbaraniałem. Thad potwierdza, że słyszał to samo. Skąd on wie, że jestem z Polski? Niepojęte. Chyba nigdy już do tego nie dojdę. Idziemy środkiem placu pod portret Wodza. Liczni tubylcy kręcą się po Placu i karygodnie nie zwracają na niego uwagi, nawet ci którzy mają go pod nosem. No to my stoimy i patrzymy. Rzeczywiście jest wielki… Jak drzwi do stodoły. Przechodzimy przez jezdnię. Przed nami milicjant na rowerze. Za nim idzie chłopiec z ręką na bagażniku w asyście dwóch tajniaków. To nie aresztant polityczny więc drobny złodziejaszek. Cesarski pałac nazywa się Forbidden City czyli Zakazane Miasto. Zwykły śmiertelnik nie miał do władcy prawa wstępu. Czyli niewiele się zmieniło. Na prawo od Mao półokrągłe wejście w murze podobne jak na dziedziniec Pałacu Zimowego w Sankt Petersburgu. Po bokach stoją na baczność w galowych mundurach dwaj żołnierze. Przechodzimy w półmroku ów tunel wychodząc na rozległy dziedziniec. Na jego końcu olbrzymi pałac - brama do Zakazanego Miasta. No i dla nas dalej jest zakazane. Sam obiekt już zamknięty dla zwiedzających. Pozostają mury obronne. Pod nimi asfaltowa droga a wcześniej park: aleje, kanały, mostki, jakieś domki. Podeszła do nas gustownie ubrana młoda, ładniutka Chinka. Dobrą angielszczyzną wyraziła ubolewanie, że nie możemy wejść do wewnątrz. Paplała, że jest studentką angielskiego i zapraszała do swego pobliskiego studia obrazów. O co tu chodzi? - wymieniliśmy z Thadem pytające spojrzenia. Mieliśmy w planie jeszcze Centrum Olimpijskie. Postanowiła kawałek wracać z nami. Po drodze jeszcze raz usilnie zaprasza do niepozornych drzwi przy małej uliczce. W środku na meblach i ścianach pełno szablonowych akwarel w chińskich motywach polecanych jako odręczne prace. Przy biurku druga ślicznotka. Pojawił się starszy mężczyzna i rozmową zeszła z tematów artystycznych na ekonomiczne. W wypielęgnowanych, dziewczęcych rękach wartość papierowego malunku z bazarowej ceny 20 Juanów skoczyła na 100. Zniesmaczeni uprzejmie i zdecydowanie opuściliśmy złotoustych naciągaczy. W drzwiach jeszcze usłyszałem „sixty”.                              
   Do Centrum Olimpijskiego jechaliśmy z mapą w ręku metrem, z dwiema przesiadkami przez całe miasto. Na końcowej linii dojazdowej z dreszczykiem wczułem się w wysiadających rok temu kibiców. Peronowe plexi pokrywały malowane ikony dyscyplin sportowych. Po wyjściu w oddali, w całej pełni pokazało się słynne „ptasie gniazdo” – splot stalowych dźwigarów tworzących koronę stadionu. Pytanie jak tam dojechać? Jak na zamówienie stanął przy nas dziwaczny wehikuł. Jednoosobowy motocykl – budka na trzech kołach dla dwóch pasażerów. Wsiadamy. Drzwiczki „zakodowane” na sznurek z gumką. Małe okienko z tyłu. Facet wiezie nas jak gęsi na jarmark z terkotem WFM-ki. Od razu poczułem się swojsko, jak w latach 60-tych. Tylko te kontrasty. Z supernowoczesnego metra stolicy wielkiego mocarstwa jedziemy rachityczną, ręcznie robioną mototaksówką do modernistycznego Centrum Olimpijskiego. Takich pojazdów i im podobnych są tysiące w centrum Pekinu jako powszechny środek lokomocji. Stadion oczywiście już był zamknięty. Obskoczył nas rój handlarzy pamiątkami. Sprawiłem sobie „zloty” medal olimpijski. Jeszcze kilka zdjęć pływalni ze ścianami w krople wody i powrót metrem. Gdy dotarliśmy do Beijing Railway Station był wieczór. Po takim dniu w cichobieżnej „Białej Strzale” spało się słodko.

                                                                             Antoni Czajkowski

 

 

Archiwum felietonów

Komentarze (0)

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.